Rok temu, leżąc gdzieś w namiocie na Romance mówiłem (i to na głos), że to ostatni raz i po co tu w ogóle jestem. Świadków jest dwóch. W drugi weekend lutego uroczyście tą obietnicę złamałem.
Wyjazd rozpoczęliśmy w piątkowy poranek. Dziesięciogodzinną podróż z Konina przez Warszawę i Katowice zakończyliśmy dopiero w Żywcu. Tam wsiedliśmy do miejscowego PKSu i wśród białych zasp jechaliśmy do Rajczy. Na miejscu spotkaliśmy się z Darkiem i jego żoną, którzy mieli podwieźć nas do swojej Starej Chaty – miejsca pierwszego noclegu. Podczas dość długiej podróży okraszonej wizytami w piekarni, naprawie RTV oraz u sąsiada z kanistrem benzyny, usłyszeliśmy kilka ciekawych historii o niejakim Bogusiu, jego zaradnym teściu i monitoringu w pracy. Docenić należy również umiejętności rajdowe Darka – nie wiem, czy ktoś z nas potrafiłby tak samo jak on driftować na oponach z łańcuchami wśród wąskich i zaśnieżonych uliczek. Niemniej szczęśliwie dotarliśmy do Soblówki. Stara Chata okazała się niezwykle intrygującym i niecodziennym miejscem. Drewniany dom z szopą dla kóz, w którym w zimie tylko dwa pokoje mają dodatnie temperatury (w reszcie nie ma ogrzewania, więc temperatury odpowiadają tym na zewnątrz – czyli ok. -20 stopni), w małej kuchni/salonie/naszej sypialni stoi skrzynka z małym koźlątkiem, a rury w nocy trzeba polewać gorącą wodą, bo zamarzają. Ale to tylko przy -30 stopniach. Przy -20, jak to stwierdziła żona Darka, jest już całkiem przyjemnie. Po krótkiej kolacji i seansach o orangutanach, Pingwinach z Madagaskaru i królu-naziście rozłożyliśmy materace oraz nasze śpiwory i oddaliśmy się upragnionym objęciom Morfeusza.
Na drugi dzień, po pobudce ok. godziny dziewiątej, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy swoje rzeczy i podziękowaliśmy naszym gospodarzom za dach nad głową i w miarę ciepłe warunki. O godzinie jedenastej byliśmy już na czarnym szlaku, prowadzącym na Halę Rycerzową. Warunki były bardzo dobre, słońce świeciło, a droga była przetarta. Co prawda małej zadyszki dostaliśmy przy pierwszym podejściu, wliczone to jednak było w normalną górską wędrówkę. Po dwóch godzinach, jeszcze przed godziną trzynastą, dotarliśmy do Bacówki PTTK Na Rycerzowej. Po wysłuchaniu pouczającej przypowieści o Babiej Górze i jej związkach z kształtem damskich piersi, weszliśmy do schroniska, by nieco odpocząć i wypić herbatę. W środku zawarliśmy znajomość z trójosobową ekipą z Bielska-Białej. Jak się później okazało, mieliśmy jeszcze dużo czasu, by naszą znajomość pogłębiać.
Równo o godzinie trzynastej wyruszyliśmy z bacówki na niebieski szlak. Zgodnie z naszymi przewidywaniami, trasa była o wiele bardziej zasypana. W ten sposób już po kilkunastu minutach dogoniliśmy naszych znajomych i dalszą wędrówkę kontynuowaliśmy w piątkę. Choć szlak, który miał nas doprowadzić do Schroniska na Przegibku przewidziany był na godzinę i 10 minut, my postanowiliśmy go sobie nieco wydłużyć i przedzieraliśmy się nim przez godzin… sześć. Już po kilkunastu minutach wspólnej drogi wiedzieliśmy, że nie czeka nas łatwe zadanie. Szlak był kompletnie nieprzetarty, a śnieg sięgał nam do kolan, ud, a czasem nawet pasa. Zaczęła się więc zabawa w szukanie oznakowań na drzewach, chodzenia po cudzych śladach oraz zapadania co jakiś czas w puchowej pokrywie. Po godzinie czy dwóch przestało być to jednak zabawne, a wędrówka stawała się nieznośną mordęgą. Oznakowanie ginęło co chwilę między drzewami i nikt nie miał już sił, by stawiać pierwsze ślady w puszystej śnieżnej pokrywie. W połowie trasy znaleźliśmy się obok rezerwatu dziobaków, gdzie spotkaliśmy grupę idącą w rakietach śnieżnych od drugiej strony szlaku. Dzięki ich śladom trasa stała się nieco łatwiejsza. Niedługo później okazało się jednak, że ze szlaku nieco zeszliśmy i nie wiemy dokładnie, gdzie jesteśmy. Udało się nam wrócić na łono niebieskiej drogi, by po sześciu godzinach przecierania trasy dojść do upragnionego Przegibka. Cóż za ulga.
W schronisku nie zabawiliśmy długo. Pomimo naszego zmęczenia wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze zabawa z rozbijaniem namiotu w zaspach śniegu przy akompaniamencie ujemnych temperatur. Szybko więc zwinęliśmy się ze schroniska i jeszcze przed godziną dwudziestą powitaliśmy krzyż stojący na Bendoszce Wielkiej. Po znalezieniu miejsca na namiot zaczęliśmy walczyć ze zdrętwiałymi palcami i nie bez problemów rozłożyliśmy nasze tymczasowe schronienie. Dzięki pożyczonej łopacie wykopaliśmy (a raczej wykopał Kevin) jamę w śniegu. Dzięki niej również trafiłem na ognisko (należało ją bowiem oddać ekipie z Olsztyna). Przy okazji usłyszałem kilka słów gawędy organizatora, czyli Leona, watry jako takiej jednak nie zobaczyłem, bo zasłaniali ją ludzie. Nic dziwnego – zaczynało już mocno mrozić. Po oddaniu użytecznego narzędzia zwinąłem się jak najszybciej do namiotu, by tam przebrać się w suche ciuchy i wleźć do dwóch śpiworów zaopatrzonych w folię NRC. Dzięki zaparzonej herbacie i gorącym kubkom udało się nam rozgrzać i w miarę przygotować do nadchodzącej nocy. Warto nadmienić, że Kevin jako trzykrotny uczestnik Watry otrzymał jej odznakę. Nadmienić należy również, że nie byliśmy jedynymi osobami z Konina na szczycie Bendoszki – wraz ze znajomymi z Wrześni na Watrę dotarła Asia.
Noc minęła mocno niewygodnie i dość, choć nie aż ta strasznie, zimno. Najniższa zanotowana przez termometr Kevina temperatura to -19,9 stopni. Jak podaje jeden z uczestników, po zejściu i rozmowach z mieszkańcami, w dolinie temperatura spadała do -26 – -31 stopni. Taka ciekawostka – im wyżej, tym cieplej. Zimny poranek rozpoczęliśmy tradycyjnie od herbaty oraz wspólnego zdjęcia z innymi uczestnikami Watry. Wszelkie sobotnie trudy wynagrodziła nam piękna panorama Beskidu Żywieckiego, którą mogliśmy podziwiać ze szczytu. Następnie bez pośpiechu zwinęliśmy namiot, zjedliśmy pulpety (pierwszy obiad od dwóch dni) i rozpoczęliśmy zejście zielonym szlakiem do Rycerki Kolonii. Z zejścia zielonym szlakiem zrobiło się zejście bliżej niesprecyzowaną drogą, niemniej do Rycerki trafiliśmy. Stamtąd rozpoczęliśmy marsz w kierunku Rajczy, rychło zakończony przez uprzejmego pana, który podrzucił nas do samego centrum. Po dotarciu na przystanek kolejowy przeczekaliśmy dwie godziny na pociąg do Bielska-Białej, umilając sobie życie podgrzewaniem kotletów oraz przytwierdzaniem aparatu do płotu, by móc zrobić sobie zdjęcia na tle tablicy Rajcza-Centrum. Po godzinie piętnastej rozpoczęliśmy kolejną dziesięciogodzinną podróż, tym razem przez Katowice i Kutno.
Z przygodami, we dwójkę, po raz kolejny dotarliśmy na przypadkowe spotkanie zimą w Beskidach. Już za rok kolejna, tym razem dziesiąta odsłona zimowej beskidzkiej wędrówki. Oby kolejne osoby z Konina mogły dopisać się do chwalebnej listy tych, którzy byli i którzy przeżyli.
Bartosz Skonieczny